Moja dusza hazardzistki aż oniemiała z zaskoczenia!
Zobaczyłam barokową puszkę eucharystyczną w kształcie pucharu, przyozdobioną wyobrażeniem kostek do gry, monet oraz koszuli. Niemożliwe – pomyślałam – naczynie liturgiczne o wątkach hazardowych?! Ewidentnie ktoś gra, wygrywa pieniądze, a nawet zgrywa się do ostaniej koszuli. Natychmiast wyobraziłam sobie księdza, który z niecierpliwością wyczekuje końca mszy, aby zatracić się w odmętach gry. Udziela wiernym komunii świętej, a myślami błądzi zupełnie gdzie indziej i widzi siebie wygrywającego garście monet. A wcześniej miał czelność zamówić u złotnika cyborium o ozdobach bardziej pasujących do gospody niż kościoła!
Oczywiście, że niemożliwe.
Przeliczyłam monety. Trzydzieści..
Gra w kości, szata Chrystusa..
Dusza hazardzistki posmutniała..
Trudno, poszłam oglądać dalej. Za chwilę moje rozczarowanie zaczęło ustępować miejsca rosnącemu zainteresowaniu. Wystawa jest świetna, pełna cennych dokumentów, pięknych eksponatów będących przykładem rzemieślniczego kunsztu, a także informacji o funkcjonowaniu cechów.
Zaprezentowanych zostało dziesięć działów opowiadających m.in. o organizacji, przepisach, nierównościach, konfliktach, współpracy, zwyczajach. Omawiane są ścieżki kariery wiodące od ucznia przez czeladnika do mistrza – choć ten ostatni stopień kariery był udziałem nielicznych. Wbrew obiegowym opiniom to właśnie czeladnicy, a nie mistrzowie, byli rzeczywistymi wykonawcami przedmiotów i usług.
Jeszcze do niedawna zdawało mi się, że cechy były instytucją ochrony zarówno producenta, jak i konsumenta. Czymś na kształt troskliwych związków zawodowych. Wystawa oraz towarzyszące jej wydarzenia towarzyszące skutecznie zrewidowały moje dotychczasowe przekonania.
Nie stawiam więc już pytania: czy cechy były bardziej związkiem zawodowym czy raczej korporacją? Oczywiście, że były bezwzględną korporacją faworyzującą swoich, a bezlitośnie wykluczającą wszelkich obcych, nie pozwalającą zarobkować partaczom, bezpardonowo wykorzystującą pracę czeladników.
Ci swoi to byli synowie mistrzów, zwani nie wiadomo dlaczego masełkami. Nie dość, że w razie śmierci ojca dziedziczyli warsztat, że zwalniano ich z części zobowiązań, to jeszcze ich nauka trwała o wiele krócej, niż pozostałych pretendentów do tytułu mistrza.
Wykluczenie zaś obejmowało spore grupy społeczeństwa, jak np. kobiety. Ale nie tylko: członkami cechów nie mogli być innowiercy, co w protestanckim Gdańsku oznaczało, że katolicy, żydzi, mennonici szans na udział w miejskiej wytwórczości dóbr wszelkich raczej nie mieli. Podobni ci, którzy byli urodzeni z nieprawego łoża, jak również i tacy, których status nie pozwalał na zdobycie obywatelstwa miasta: dzieci katów, hycli, grabarzy, garbarzy – oni listem dobrego urodzenia się niestety nie legitymowali, co w praktyce oznaczało niemożność stania się obywatelem miasta. A propos obywatelstwa: na wystawie mamy cymes z tym związany, czyli oryginał szesnastowiecznej księgi przyjęć do prawa miejskiego.
Ale wróćmy do kobiet: aż tak znowuż źle nie było. U nas co prawda nie, ale w takim Paryżu czy Kolonii istniały cechy, do których należały wyłącznie kobiety. Cechy te zajmowały się wytwórczością związaną z tkactwem, płóciennictwem, krawiectwem. W Gdańsku kobiety oficjalnie członkiniami cechu zostać nie mogły, ale jeśli przypatrzymy się realiom funkcjonowania warsztatu, dostrzeżemy istotną rolę płci pięknej. Faktem jest, że dotyczy ona tylko żony bądź córek mistrza krzątających się w warsztacie będącym nierzadko częścią domu mieszkalnego. Nietrudno sobie wyobrazić ich przewagę nad czeladnikami, o uczniach nie wspominając. Jednakowoż samodzielnie kobieta warsztatu prowadzić nie mogła. Po śmierci mistrza jego żona miała obowiązek w przeciągu roku i jednego dnia wyjść za mąż, inaczej warsztat przepadał. Częstokroć w konkury stawali czeladnicy, zazwyczaj któryś z nich chociażby ze względów praktycznych stawał się mężem i kontynuatorem wytwórczości. Skutkiem tych przepisów była swoista sukcesja matrymonialna: mistrz umierał, wdowa poślubiała młodego czeladnika, ona umierała, on żenił się z młodszą, on umierał i tak to się aż do dziewiętnastego wieku toczyło.
Swoją drogą – pomijając żałobę po mężu – ów rok i jeden dzień musiał być bardzo ekscytującym okresem w życiu owdowiałej kobiety. Była wolna, niezależna, może nawet bogata – w kandydatach mogła przebierać jak w ulęgałkach. Z jednej strony komfortowa sytuacja, ale z drugiej ryzyko padnięcia ofiarą jakiegoś wyrachowanego łowcy posągów niemała.
Marzy mi się film na ten temat. Miałabym nawet parę kandydatek do roli wdowy o przywiędłej urodzie, nad rolami leniwego, acz zniewalającego drania i drugiego pracowitego, ale interesownego fatyganta muszę jeszcze pomyśleć;) Można nakręcić historyczny film obyczajowy, romantyczny, dramat psychologiczny, kryminał. Albo chociaż jakąś powieść czy opowiadanie napisać..
Interesujące, że z cechów pozostało co nieco w sferze językowej. Choćby słowo majstersztyk. Pochodzi ono z niemieckiego „Meisterstück” i oznacza dzieło wykonane przez czeladnika ubiegającego się o przyjęcie w poczet mistrzów zawodu. Albo słowo partacz, który w przeszłości określało rzemieślnika pracującego poza cechem. Niezrzeszeni produkowali znacznie taniej, ich wytwórczość nie była obciążona wysokimi kosztami, ponoszonymi przez członków cechu. Nie trzeba bujnej wyobraźni, aby domyśleć się, że partacze byli nietolerowani, prześladowani, zwalczani. Tak po prawdzie szykanowani są po dziś dzień, bo w końcu partacz wszystko tylko spartaczyć potrafi.
Na wystawie jest parę eksponatów będących dziełem rąk partaczy, jak choćby nocnik konwisarza Nicholasa z Zaroślaka. Na dowód jego nielegalnej działalności mamy dokument podpisany przez burmistrza zabraniający Nicholasowi z Zaroślaka wytwarzania i sprzedawania wyrobów.
Jest też łyżka wykonana przez Petera Dralanda, któremu ze względu na podeszły wiek pozwolono jednak na sprzedaż. Ale to zapewne nie jedyny powód: można przypuszczać, że akurat łyżek na rynku było za mało i stąd wielkoduszność władz. Eksponowany jest dokument podpisany przez Gerharda Brandesa (to on ufundował rodzicom piękne epitafium w kościele mariackim) zezwalający Dralandowi na handel.
W obu przypadkach mamy rzadką możliwość skorelowania zabytku z informacją zapisaną w dokumencie.
Historia malarza Kesslera posiadającego przywilej pracy jako wolnego mistrza obrazuje bezwzględność cechu, który nie uznawał jego wyjątkowej pozycji. Kessler był brutalnie nękany i zastraszany, co skłoniło go do napisania do Rady Miasta prośby o osobistą ochronę.
Tak więc treści co niemiara,czy to w postaci informacji na planszach, czy też w formie bardzo różnorodnych eksponatów.
Są kubki, kufle, konwie, dzbany, wilkomy, fantazyjne wywieszki i mnóstwo innych artefaktów.
Jest tzw. kulawka, czyli zmyślny kubek, którego nie można bez całkowitego opróżnienia odstawić. Kulawka prezentowana w Zielonej Bramie ma formę armaty i została ufundowana przez mistrza cechu kołodziejów w Toruniu.
Jeśli z kolei przyjrzeć się pojazdowi będącemu elementem zastawy stołowej cechu budowniczych, zauważy się podobieństwo do kraty w Ratuszu Głównego Miasta. Te same groteskowe twarze, podobna polichromia, podejrzewam więc, że oba obiekty powstały w tym samym warsztacie.
Jest parę skrzynek cechowych i one są bardzo istotne, gdyż trzymano w nich najważniejsze dokumenty, a w dodatku wszelkie kluczowe wydarzenia w cechu rozpoczynały się od otwarcia skrzyni. Jeśli któryś z uczestników spotkania spóźnił się i skrzynia była już otwarta – musiał uiścić karę. Zadziwia mnie wręcz fakt, że nie ma w polszczyźnie (i o ile wiem, w niemczyźnie też nie) zwrotu: „robić coś przy otwartej skrzyni”. Po kilku tygodniach obcowania z tematem taki zwrot oznaczający robienie czegoś ceremonialnie, oficjalne, z powagą, z zachowaniem wszelkich reguł, wreszcie prawomocnie – lęgnie się już w mojej głowie.
Z ciekawostek: niewykluczone, że ktoś oszukał wytrawnego kolekcjonera Lessera Giełdzińskiego i sprzedał mu akwafortę przedstawiającą przemarsz cechu stolarzy w Norymberdze jako „Pochód cechów w Elblągu”. Napis poświadczający inną lokalizację pojawił się wtórnie, być może specjalnie na użytek znanego hobbisty.
Kolejną ciekawostką jest istnienie cechów dość dziwacznych, na wystawie znalazłam dwa. Pierwszy skupia postrzygaczy sukna. Czy dobrze rozumiem, że chodzi o obcinanie farfocli? Naprawdę potrzeba było do tej jednej (?) czynności całego cechu?
A do drugiego należą piekarze chleba wypiekanego z mąki żytniej. Nie piekarze w ogóle, ale tylko ci korzystający jedynie z określonego rodzaju mąki. Frapujące.
Na koniec pochwały, które muszą wybrzmieć najdobitniej. Przy okazji wystawy Muzeum Narodowe przygotowało cały kompleks atrakcji pod szyldem: „Wspólnoty pracy i wiary”. Poza warsztatami (można się było np. pod okiem prawdziwego mistrza nauczyć grawerować) i znakomitymi wykładami ukazał się również doskonały katalog. Składają się nań dwa tomy pełne inspirujących treści, wyczerpujących opisów oraz fotografii umożliwiających zobaczenie tego, czego w przestrzeni wystawienniczej nie widać. Must have dla każdego, kto się tematem cechów interesuje.
I wreszcie wisienka na torcie, czyli oprowadzanie kuratorskie. Wielokrotnie zdarzyło mi się brać udział w zwiedzaniu prowadzonym przez kuratora wystawy, mam więc spory materiał porównawczy. Muszę stwierdzić, że: wiedza, sposób jej przekazania, elegancka polszczyzna, a wreszcie radiowy głos – to wszystko sprawia, że oprowadzanie dr Franciszka Skibińskiego jest prawdziwym majstersztykiem i było dla mnie prawdziwą przyjemnością móc wziąć w nim udział. Piszę przy otwartej skrzyni!
Bardzo szkoda, że wystawa się już kończy. Dobrze, że mamy katalog, wystarczy tylko wziąć go do ręki, otworzyć na dowolnej stronie i wrócić do Zielonej Bramy..
Wspólnoty pracy wiary.
Cechy w miastach Prus Królewskich.
14.09. – 24.11. Zielona Brama
Byłem, widziałem, zachwyt podzielam. Katalog jest rewelacyjny, brakowało czegoś takiego na rynku. Oprowadzanie kuratorskie bardzo mi się podobało, nie mogłem być niestety do końca, bo się zdecydowanie przedłużyło i już miałem inne obowiązki. Kurator był rzeczywiście bardzo zaangażowany, nie szczędził własnego czasu (w niedzielę), chętnie odpowiadał na pytania. Dla mnie bomba.
Takie wystawy wiele zmieniają. Dwie takie mieliśmy w tym roku: tę o Hanzie i tę o cechach. Moja wiedza znacznie się wzbogaciła.
Olu, bardzo, bardzo Ci dziękuję. Wszystko zgodnie z oczekiwaniami, zarówno wystawa jak niezwykle interesująca tematyka, a oprowadzanie po wystawie – prawdziwy majstersztyk . Czekam na następne polecajki
Bardzo się cieszę. Czyli na trochę spaceru z kuratorem zdążyłyście:) On jest znakomity, a dziś, z racji wystawy na finiszu było pewnie jeszcze bardziej wyjątkowo.
Całe pół godziny. Było warto 👍
🥰