Marzyciele epoki industrialnej.

Niekiedy marzy mi się wehikuł czasu, najlepiej taki z szoferem. 

  • Proszę zawieźć mnie do Gdańska, wysadzić w pobliżu Zielonej Bramy, mniej więcej w roku 1850 jeśli nie sprawi to panu trudności – mówię do kierowcy.
  • Z przyjemnością – słyszę w odpowiedzi

Podróż trwa krótko, w mgnieniu oka znajduję się u celu.

Wchodzę na piętro i mym oczom ukazuje się wielka sala wystawiennicza szczelnie wypełniona obrazami. Zupełnie nie rozumiem, jak można w tej kakofonii wedut, landszaftów i portretów nad czymkolwiek się skupić, ale zdaje się, że nie o skupienie chodzi – wielu zwiedzających przybyło chyba  głównie po to, aby zaprezentować nowe, wystawne stroje. Zżymali się na to dziennikarze poczytnego ówczas „Danziger Dampfboota” pisząc, że bogaci mają swoje kolekcje, mogą podróżować i podziwiać dzieła sztuki w innych krajach, a to przede wszystkim mniej zamożni powinni mieć możliwość za niewielką opłatą obejrzeć dzieła sztuki na codzień dla nich niedostępne. Patrząc na damy w wyszukanych kreacjach spoglądające na siebie taksującym spojrzeniami, świetnie rozumiem żale żurnalistów. Nie interesują mnie jednak te wyfiokowane modnisie w rozłożystych kapeluszach. Szukam raczej  eleganckich mężczyzn ubranych we fraki, tużurki i surduty, a konkretnie tych skupionych w Towarzystwie Przyjaciół Sztuki. Mam szczęście, udało mi się kilku z nich w gronie zwiedzających wypatrzyć. Dzięki Ottonowi Brausewetterowi i jego „Wieczorowi u Stoddarta” ich twarze są mi znane. Oni nie wiedzą, że za ponad sto siedemdziesiąt lat za sprawą wystawy w tej samej bramie staną się znani jako marzyciele epoki industrialnej.

To oni są krzewicielami kultury i sztuki, organizują wystawy, sprowadzają do Gdańska dzieła  artystów. W służbie ich zamierzeń mknie przez Prusy dopiero co powstała kolej żelazna. Obrazy można było wtedy w Gdańsku nie tylko zobaczyć, można było je także zakupić, a nawet wygrać (wiązało się to niekiedy z bijatykami wywoływanymi przez krewkich a zawiedzionych uczestników losowania, czego dowodem rysunek Stoddarta). Nie każdy wie, że organizatorzy obecnej wystawy zamarzyli zorganizować taką loteryjkę. Jej przedmiotem nie miały być – co oczywiste – dzieła dawnych malarzy, myślano raczej o pracach studentów gdańskiej ASP. Niestety przepisy skutecznie wybiły im ten pomysł z głowy. W świetle ustaw niewinna loteryjka i salon gier hazardowych niewiele się od siebie różnią. Bardzo szkoda, bo po pierwsze byłoby to znakomitym nawiązaniem do tradycji, a po drugie wielką zachętą dla zwiedzających, gdyż każdy zakupiony bilet miałaby być jednocześnie losem biorącym udział w loterii.

Tak więc ani kupić, ani wygrać (a jednak może to i lepiej, unikniemy powodu brania się za łby), ale napawać się można.

Tą wystawą jestem zachwycona. Właśnie wystawą i wszystkim, co się na nią składa: wyjątkowo trafnie dobranymi kolorami ścian, ich ustawieniem, sposobem zawieszenia obrazów czy ułożenia eksponatów innego gatunku – całość jest w dużej mierze rodem z dziewiętnastego wieku. Wtedy właśnie prezentowano obrazy na sposób galeryjny, czyli jeden obok drugiego, pod trzecim, a nad czwartym. Horror vacui? Chyba tak. Nieważny autor, temat, technika czy choćby wielkość. Miało się zmieścić i miało pasować – cokolwiek by to „pasować” nie znaczyło. Aż tak bardzo jak kiedyś malowidła się dzięki Bogu nie tłoczą, niemniej przedsmak dawnych wystaw jest, w każdym razie na pierwszym piętrze, o drugim wspomnę póżniej.

Na ekspozycji zgromadzono około stu pięćdziesięciu dzieł mistrzów, zarówno dziewiętnastowiecznych, jak i wcześniejszych.

Mamy do czynienia z przekrojem tematów obowiązujących w epoce. Sceny rodzajowe, historyczne, biblijne, przedstawienia miasta i wsi, nieokiełznanych żywiołów, portrety ludzi i zwierząt, wnętrza katedr i innych wspaniałych obiektów. Karuzela nazwisk: Hildebrandt, Meyerheim (jeden, drugi i trzeci czyli dwaj bracia i syn jednego z nich), Stryowski, mój ukochany Scherres, Schultz, Gregorovius, Woycke – wymieniłam tylko niektórych. Zamysłem było pokazać dzieła artystów związanych z Gdańskiem: bądź to w nim urodzonych, bądź zamieszkałych choćby przez krótki czas, albo też takich, którzy portretowani miasto i jego mieszkańców. Ewentualnie tych, których dzieła podziwiano w Gdańsku w XIX wieku.

No właśnie, jednym z najbardziej wyróżniających się obrazów jest nieco tycjanowska Salome autorstwa wybitnego Nazareńczyka, Friedricha Wilhelma  von Schadowa. Miłośnicy zaklętych w kamieniu pięknych kobiet kojarzą zapewne to nazwisko z jego ojcem, Johannem Gotfriedem, którego doskonałą  rzeźbę Louise i Frideriki można podziwiać w berlińskiej Alte Nationalgalerie. W każdym razie na widok hieratycznej Salome przypomniała mi się czerwcowa konferencja w Ratuszu Głównego Miasta i porywający referat Michała Mencfela na temat wielkich przegranych, czyli wpływowych swego czasu Nazareńczykach, o których dziś stosunkowo niewielu pamięta. Obraz Schadowa kontrastuje z innymi zaprezentowanym dziełami nie tylko ze względu na temat i styl, ale także na rozbudowaną ramą, która jest integralną częścią przedstawienia.

A propos malarzy, ich dzieł i ich ram: te stare, wykwintne, bogato zdobione , czasami opatrzone nazwiskiem kolekcjonera oprawy bardzo sie różnią od znacznie skromniejszych współczesnych. Popatrzycie tylko na dwa obrazy Louisa de Sy, na Warmiaczkę i Portret Kupca, ramy obu są bardzo do siebie podobne. Czy to malarz zlecił ich oprawę? A może raczej zrobił to nabywca? Wyobrażam sobie, że kiedyś oba płótna wisiały na jednej ścianie, aż któregoś dnia zostały z niej zdjęte i udały się w nieznane. Po latach zawisły ponownie obok siebie w Zielonej Bramie. Za chwilę jednak ich drogi się ponownie rozejdą, choć na stosunkowo niewielki dystans. Portret mężczyzny zdobi na codzień wnętrze sieni w Dworze Artusa, Warmiaczka zaś została niedawno zakupiona przez Muzeum Narodowe i mam nadzieję, że wkrótce zagości na wystawie stałej.

Tuż obok znajdziemy portret dziewczynki Roberta Reinicka. Z racji wykorzystania tego dzieła do akcji promocyjnej wystawy wszyscy znamy jej anielską twarzyczkę. Ale przypatrzcie się dobrze: jest skaza na jej nieskazitelnym wizerunku, jest coś na granicy twarzy, szyi i włosów, malutki fragmencik, jakby niedokończony, nietknięty ręką restauratora. Interesujące, prawda?

W tym towarzystwie wisi on – Carl Heinrich Friedrich Heidfeld. To jest z dwóch przyczyn jeden z moich ulubionych obrazów. Po pierwsze: dzieło Carla Vogla jest wyśmienite, dziesięcioletni chłopczyk został uchwycony mimo statycznej pozy dynamicznie, jakby na chwilę tylko przysiadł. Na portrecie nie brak atrybutów zamożności w postaci złotego łańcuszka dewizki oraz eleganckiego stroju, którego szyk podkreśla obszyty falbaną kołnierz. Gdybym miała na podstawie tego wizerunku wywróżyć przyszłość temu dziecku, powiedziałabym, że czymkolwiek się nie zajmie, będzie odnosić sukcesy, a przemawia za tym jego żywe, inteligentne spojrzenie zdradzające pewność siebie, otwartość i ciekawość świata. 

A teraz powód drugi i zarazem zagadka, której rozwiązanie zaraz podam;)

Co łączy ten portret z przedstawieniami dwóch katedr: w Mediolanie i Strasburgu  Carla Schultza? Na pozór nie ma żadnych punktów stycznych. A jednak! Wdowa po Carlu Heidfeldzie (nasz bogaty z domu chłopiec zmarł młodo, nie dożył nawet pięćdziesiątki) przekazała w testamencie Muzeum Miejskiemu kilka obrazów, w tym omawiany portret oraz wspomniane dzieła Schulza, skutkiem czego możemy te trzy obrazy podziwiać w Zielonej Bramie.

Katedry Schultza są monumentalne, niebotycznie wysokie, szczególnie ta mediolańska. Oba obrazy są malarskim zapisem gotyckiej architektury; rozgrywające się w jej wnętrzu sceny, procesje zakonników i dostojników kościelnych giną w dymensji sklepień i filarów. Mimo tego warto się przyjrzeć tym maleńkim postaciom, zresztą nie tylko u Schultza. Trochę jak zabawki wyglądają ludzie na obrazie Domenico Quaglio zatytułowanym „Pałac Wielkich Mistrzów”.  Gotycka budowla dominuje, ale tak naprawdę to sceny z życia mieszkańców podzamcza czynią ten obraz interesującym: jest bednarz, jest (chyba) ojciec z synami, z których jeden całuje ojca w rękę, jest grupa handlarzy, są kobiety z wielgachnymi koszami, są psy i konie, tętni życie.

Jako, że ekspozycje wieku dziewiętnastego stanowiły wzór do naśladowania, nie mogło zabraknąć u nas artefaktów innego niż malowidła rodzajów. Mamy więc model holownika, są medaliony i misternie wyhaftowane cudowne obrazki. Szkoda tylko, że nie wszystkie eksponaty są należycie doświetlone. Niestety – luksy źle wpływają na kondycję obiektów, tak więc ograniczenia są niezbędne.

Trudno sobie wyobrazić przyzwoitą wystawę sztuki bez rzeźb; na naszej jest jedna wyjątkowej urody, delikatna i zwiewna, o ile marmur zwiewny być może. Jej autor Emilio Fiaschi był mistrzem eterycznych acz zmysłowych alabastrowych piękności i jedną z nich mamy okazję pokontemplować. Zanim opuścicie tę salę i udacie się na następne piętro, koniecznie poświęćcie jej parę chwil, jest boska.

Drugie piętro jest całkiem inne, ma przede wszystkim informacyjny charakter, acz i tu świetnych obrazów nie brak – niemniej – mnie nie zachwyca. I chyba jest to wina białych ścian, na których obrazy wyglądają jak chory na szpitalnym łóżku. Parę ścian jest w kolorze buraczanym, który również mego entuzjazmu nie budzi. 

Jest wspomniany  „Wieczór u Stoddarta”, gdzie prawie wszyscy uczestnicy spotkania zgodnie palą cygara, jest Woycke i jego wyjątkowy autoportret, rozbawia przedstawienie rodziców  Meyerheima, rozczula latorośl Schultza i jego małżonki. No i wracamy do Reinicka tu uwiecznionego z gałązką wawrzynu; laur nie zdobi co prawda jego skroni, ale przypadkiem się nie pojawił. Apollo obdarzył malarza również talentem poetyckim. Reinick ułożył między innymi teksty do pieśni Schuberta. Napisane i wydane przez niego „Pieśni malarza” znajdują się w gablotce obok. W tej samej gablotce zwróćcie jeszcze uwagę na nowoczesne szkice Alberta Woycke, według mnie zwiastują ducha nowej epoki. Przejdzie się dalej, będzie jeszcze o Muzeum Miejskim, o malujących kobietach, będzie Stryowski, będzie sporo Meyerheima.

Ta wystawa jest jak obraz: ma ramy.

I to jakie: imponujące, jak te dziewiętnastowieczne. Mam przy tym na myśli szereg imprez towarzyszących; praktycznie każdego tygodnia dzieje się coś interesującego.

Zaczęło się od świetnej konferencji naukowej zorganizowanej wespół z Muzeum Gdańska. Potem było (i jest nadal!) jeszcze lepiej.

Magdalena Mielnik, kuratorka wystawy w zajmujący sposób oprowadza po ekspozycji – wiedza, sposób prowadzenia narracji sprawiają, że chce się jej słuchać bez końca. Jeszcze jest szansa na jedno oprowadzanie, nie zmarnujcie jej, bo pewnie nie tak szybko się taka gratka powtórzy. Oprócz tego w gmachu głównym przy Toruńskiej odbywają się znakomite wykłady przybliżające słuchaczom różne aspekty sztuki XIX wieku.  

Ale to nie wszystko: do tego dochodzą wyjątkowe warsztaty jak np. te z tworzenia zinów (do dziś mam jej wszystkie na pamiątkę); inne, w których niestety nie mogłam wziąć udziału, a szkoda, bo były bardzo oryginalne – ich uczestnicy komponowali drinki zainspirowane sztuką. To tylko dwa przykłady, a można by je mnożyć.

Do tego jest jeszcze kurier do dostania wraz z biletem. Dowcipne artykuły, wywiady, quiz, reklamy – wszystko dla przybliżenia realiów epoki i tematu. 

Powiedzieć, że Dział Edukacji z jego przedstawicielką Kamilą Glazer stanął na wysokości zadania, to zdecydowanie za mało – nic, tylko się od Was uczyć, jesteście niezrównani w pomysłowości i perfekcjonizmie.

Za cały ten bukiet doznań i wiedzy twórcom wystawy jestem bardzo wdzięczna.

6 komentarzy

  1. Szacun za dopatrzenie się plamki na portreciku dziewczynki pośród 150- ciu obrazów.🤣

    • Ale ile ich przeoczyłam:)
      To akurat nie było trudne, bo ten obraz można dokładnie obejrzeć. Dotrzeć do innych wzrokiem – nie każdemu dane;)

  2. Wystawa bardzo mi się podobała. Wszystko, co napisałaś: ustawienie i kolor ścian, eksponaty – nie tylko obrazy ale i hafty, model holownika. Parę minusów jest, jak na przykład takie zapełnienie obrazami ścian, że tych najwyżej zawieszonych nie widać, to jedno, a drugie: niektóre są tak fatalnie oświetlone, że gdzie byś nie stanął, tam się światło odbija. No i jest też trzecie: podpisy. Wielka ściana, obrazy ponumerowane aż do trzynastu chyba, a podpisy w lewym dolnym rogu.. Interesuje Cię skrajny obraz po prawej, musisz się cofnąć po lewej. Lepiej byłoby zrobić te podpisy pod kolumnami obrazów, żeby nie trzeba było pod ścianą kursować.

    • Nie mogę nie przyznać Ci racji:)
      Trochę na usprawiedliwienie ekspozycji: pamiętaj, że to jest cytat z XIX wieku. Stąd to zagęszczenie. Podpisy mogłyby być inaczej umiejscowione – to prawda. Z oświetleniem wszędzie jest problem i a propos naszych wystaw: największego pecha ma Stryowski: zarówno w ratuszu, jak i w bramie, gdzie byś nie stanął, tam źle.

  3. I jeszcze coś: do wystawy ukazał się katalog. Dobrze, że jest, ale fatalna jakość kolorów. Opisy interesujące, ale druk pozostawia wiele do życzenia.

    • Oj, to prawda:(
      Ogromnym plusem natomiast jest, że publikacja ukazała się zaraz na początku wystawy. W przypadku „Romantyków” w ratuszu stało się inaczej: wystawa już sprzątnięta, a dopiero katalog wyszedł. Dziś go prawdopodobnie zobaczę, okładka wygląda obiecująco. Tylko, że naprawdę poniewczasie, co się bez wątpienia na sprzedaż przełoży.