Koncert z okazji święta maryjnego to był majstersztyk. Improwizacje profesora Grabowskiego na organach były doskonałe, ale to, co Polski Chór Kameralny Schola Cantorum Gedanensis zaprezentował, to był istny cud. Te muzyczne szepty i krzyki chóru, który wieloma głosami z różnych miejsc śpiewał, gadał, mruczał, łkał, recytował, zduszał wyrywający się głos – to mnie przeniosło w zupełnie inny wymiar.
Wyjątkowy koncert w wyjątkowym miejscu, w którym – jak twierdzą chórzyści – ponoć głos śpiewaków ginie. Może i ginie, ale po to chyba, aby się odnaleźć i zabrzmieć zwielokrotnioną polifonią.
To była jazda do nieba.
Głosy żeńskie nie mają sobie równych, może chyba jedynie wśród aniołów.
Siedziałam, słuchałam, patrzyłam jak zaczarowana do tego stopnia, że nie klaskałam prawie wcale nie chcąc wytrącić się z urzeczenia.
Szczególnym dziełem była kantata Nicolao Copernico dedicatum Andrzeja Koszewskiego. To właśnie podczas jego realizacji chórzyści rozpierzchli się po kościele śpiewając razem i osobno jednocześnie. To było niezwykłe i mistyczne.
Dla takich przeżyć naprawdę warto wybrać się do bazyliki mariackiej i warto znosić niedogodności typu opóźnienie rozpoczęcia koncertu oraz zdecydowanie za długą (przez to irytującą), piętnastominutową przemowę po polsku i angielsku. Każdy program z opisem dostał do ręki, więc naprawdę krótka zapowiedź by w zupełności wystarczyła. A tak nie dość, że zamiast o 20.15 koncert rozpoczął się o 20.30, to jeszcze na muzykę trzeba było sporo poczekać. Sądzę również, że skuteczniej byłoby zapowiadać poszczególne utwory bezpośrednio przed ich wykonaniem. Dzięki takiemu zabiegowi wszelkie podane informacje zostałyby powiązane z konkretnymi utworami, a przez to o wiele lepiej zapamiętane. Może warto przekazać te uwagi organizatorom festiwalu?